Nie umierać, a cierpieć

W 1921 r., jedenaście lat przed śmiercią, pisała Matka do s. Heleny Kleszczyńskiej, wyliczając jej swoje zajęcia: "... a z drugiej strony kuracja forsowna w Ciechocinku, różne ciężkie krzyżyki, upały niebywałe osłabiły mnie niezmiernie, musiałam spiesznie jechać do Bukowiny. Niewiele jednak nabrałam sił, bo ciągle byłam niezdrowa na żołądek, ot starość nie radość - siły z każdym dniem mniejsze, a pracy i krzyży coraz więcej; módl się Ukochana, szczególniej w czasie moich rek[olekcji], które mam rozpocząć w sobotę, abym dobrze do śmierci się przygotowała”.

Czy już wtedy Matka czuła się zmęczona? Miała do tego prawo, była bowiem tytanem pracy. Bardzo wcześnie w jej notatkach rekolekcyjnych pojawia się refleksja o nadchodzącej śmierci. „Każdy dzień tak spędzić jakby był ostatnim w moim życiu” - notowała w czasie rekolekcji w 1905 r. Także w listach często prosi siostry o modlitwę, aby dobrze przygotowała się do śmierci. Nie zmieniała jednak trybu życia - czuwała nad dziełami Zgromadzenia, spotykała się z siostrami, sprawdzała rachunki, analizowała wydatki, podejmowała ważne decyzje personalne. Gdy już brakowało jej sił, lub lekarze kategorycznie od niej tego wymagali, odpoczywała w domu Zgromadzenia w Otwocku. Spędzała czas w pobliskim lesie, chroniąc się przed letnim skwarem.

Prawie pół wieku sprawowania urzędu przełożonej - wielkiej pracy, odpowiedzialności i niemal codziennego „nalewania z pustego” bardzo zmieniły Eleonorę Motylowską. To nie była już targana wątpliwościami, zalękniona panna, zadająca swojemu spowiednikowi setki szczegółowych pytań, drżąca na myśl o nieszczęściach, jakie mogą ściągnąć na ukochaną matkę nieodpowiedzialni i egoistyczni bracia. Matka Maria Honorata była dojrzałą kobietą, pewną swych racji, czerpiącą siły z niezłomnej wiary, osobą, która wzięła odpowiedzialność za tysiące osób - zakonnic i służących. Stosując dzisiejsze pojęcia można powiedzieć, że stworzyła wielkie przedsiębiorstwo i zarządzała nim przez 48 lat. I trzeba dodać - zarządzała znakomicie, nie popełniając błędów w ocenie ludzi i warunków, w jakich siostry pracowały, służyły i prowadziły dzieła - pewnie dlatego, że nigdy nie podejmowała decyzji bez uprzedniej modlitwy. Należy podkreślić, że zakładała swe dzieło bez „kapitału początkowego”. Jej jedynym kapitałem było pokładanie nadziei w Banku Bożej Opatrzności, który, jak pokazuje jej życie, zawsze wypłacał „dywidendy”. Eleonora, pięć talarów i Pan Bóg nie znali przeszkód ani ograniczeń.

„Pamiętaj drogie Dziecko, że nie sama będziesz pracować, tylko z pomocą Bożą osiągniesz pożądany skutek pracy. O ile będziesz pokorną, nie liczącą na swe siły, o tyle Pan Bóg pospieszy Ci z ratunkiem” - pisała do Natalii Gajewskiej w 1931 r., gdy ta obejmowała funkcję przełożonej w Przemyślu.

Potrafiła przy tym stworzyć poczucie bezpieczeństwa osobom, którymi kierowała. Nawet sprawy bolesne, trudne problemy personalne, które są nieuniknione w tak wielkiej wspólnocie kobiet, pochodzących z różnych środowisk, obdarzonych rozmaitymi temperamentami, potrafiła rozwiązywać z taktem, wielkim szacunkiem dla osoby, przy całkowitym braku pobłażania dla zła, które się gnieździ w każdym człowieku.

W jesieni swojego życia matka Motylowska była niczym patriarcha, otoczona licznym potomstwem duchowym, ciesząca się szacunkiem nie tylko sióstr, ale także duchownych i osób świeckich. Miała wielki autorytet u sióstr, o czym świadczy fakt, że została dwukrotnie wybrana na przełożoną generalną. Urząd ten pełniła od mianowania jej przez o. Honorata do końca życia - całe 48 lat.

* * *

Dzieło matki Eleonory można ująć w statystyki - ilość zainicjowanych dziel, prac, członkiń zgromadzenia obu chórów, osób, którym udzielono opieki. Archiwa Zgromadzenia Sług Jezusa zawierają informacje, które pozwalają dokładnie odtworzyć ten obraz, choć zapewne nie opisują wszystkiego. Równie ważna, a w pewnym sensie znacznie ważniejsza jest statystyka, której nie sposób sporządzić z braku odpowiednich narzędzi. Ilu ludziom Zgromadzenie matki Eleonory udzieliło pomocy, ilu służącym pomogło zdobyć kwalifikacje, „stanąć na nogi”, ocalić ludzką godność, uchronić swą kobiecość przed degradacją, uratować dusze? Tego można jedynie się domyślać. I można się domyślać, że było to możliwe tylko dlatego, że wiara i zawierzenie Bogu matki Eleonory były heroiczne. Dzięki temu była i jest matką bardzo wielu dusz. W ciągu niemal półwiecza ciężkiej harówki i zmagań rozwinęło się w niej duchowe macierzyństwo. W listach do sióstr często przypominała, że walka o dusze jest pierwszoplanowym zadaniem rodziny zakonnej. I że cała reszta bez tego celu traci rację bytu.

* * *

„Babskim przewodnictwem nie należy gardzić, skoro Kościół Święty tak wysoko je nieraz podnosił, że dawał niewiastom zarząd i reformę zakonów męskich, jak św. Kolecie, Teresie i kiedy sami papieże ich rad zasięgali, jak św. Katarzyny, św. Anieli, św. Brygidy” - pisał o. Honorat do matki Eleonory w 1902 r. Świątobliwy kapłan nie miał wątpliwości, że kobiety otrzymują nieraz dar kierownictwa duchowego. Jego ukochana córka rozwijała go całe życie i kierowała powierzonymi sobie osobami nie tracąc ani na chwilę nadprzyrodzonej perspektywy. Nieraz w jej listach przewija się pytanie, czy podjęta decyzja, dotycząca jakiejś siostry przyczyni się najbardziej dla dobra jej duszy. To było dla Matki najważniejsze, na dalszym planie pozostawała zaś „efektywność” i rozwój „przedsiębiorstwa”.

W listach, pisanych przez przełożoną generalną Sług Jezusa, obok poleceń, wskazówek, opinii i rad, dotyczących finansów, organizacji pracy, tysięcy szczegółów, jakie jest w stanie objąć jedynie umysł kobiety, cały czas obecne są porady duchowe. I nietrudno zauważyć, że są one najważniejsze, że stanowią tkankę i fundament całej reszty. Te listy są jakby dalekim odbiciem listów o. Honorata, gdyż Eleonora Motylowska była jego pojętną i gorliwą uczennicą, ale jest w nich unikalny rys osobowości kobiety wrażliwej i czułej, która z upływem lat wyzbywa się egocentryzmu i całkowicie skupia na osobach, którym służy.

Udzielając rad Matka karmiła tym, czym sama żyła. Znajomość zasad życia wewnętrznego czerpała nie tyle z lektur i studiów teologicznych, a z własnego bogatego doświadczenia modlitwy i stanów mistycznych. Bezcenny na drodze jej wzrastania był kontakt z o. Honoratem, ale to jej wola i dar ciągłego zaczynania wszystkiego od początku pozwalał jej być żywym świadkiem Ewangelii.

Słowa, które kierowała do sióstr, łudząco przypominają doktrynę małej drogi św. Teresy z Lisieux, którą siostry otaczały kultem, odnajdując zapewne pokrewieństwo duchowe z francuską karmelitanką, „...im więcej ukochasz Boga, tym bardziej zapragniesz ofiary, cierpienia - wyrzeczenia - oderwania się od stworzeń, by Jeden Bóg królował w Twym sercu; zakosztujesz też niezmiernej słodyczy, radości, bo Bóg nie da się prześcignąć w wspaniałomyślności - za najmniejszą ofiarę płaci hojnymi łaskami. Staraj się wszystko czynić z pobudki miłości Bożej - i jedynie dla Boga nie szukając zadowolenia miłości własnej. Niech ręce Twoje będą przy pracy - a serce przy Bogu, wówczas dojdziesz pomału do zjednoczenia z Bogiem - miej też w użyciu Kom[unię] duchową - [...] polecaj się dob[remu] Bogu z ufnością dziecięcą, przedstawiaj [...] całą swą nędzę - po każdym upadku przeproś serdecznie Pana Jezusa, napraw zgorszenie, jeżeli jakie było pokornym wyznaniem nie tracąc spokoju dalej prowadzić rozpoczętą pracę. - Nie zapominaj też o umartwieniu swej woli, upodobań, zachcianek, pamiętając że modlitwa i umartwienie są to dwa skrzydła przez które wznosimy się do Boga; nie ma też milszej cnoty dla Boskiego Serca Jezusa nad posłuszeństwo, boć sam stał się posłusznym aż do śmierci i to krzyżowej” - radziła s. Marii Kucz w 1919 r.

Wśród wielkich trudności, ogromu prac, stałych braków i niezrozumienia, wykrystalizował się w umyśle Matki model świętości, o którym pisała do Scholastyki Władyczko w 1899 r.: „Bóg widzi, jak b[ardzo] pragnę ratować Twe zdrowie, ostatnim groszem chętnie bym się podzieliła - nie wydatek mnie bolał, ale Twój upór, najmilsza - dla miłości Bożej i naszej rodziny proszę szanować się, leczyć, jeść porządnie i nie dręczyć się różnymi przypuszczeniami, nie mającymi żadnej podstawy. Prawda, że staje jeden cień między nami - Ty, ukochana, chciałabyś jak najprędzej frunąć do nieba, zapomnieć zupełnie o ciele, umartwiać się bez miary; a ja, mając przed oczami tyle zniewag Bogu wyrządzanych, tyle dusz ginących - tyle pracy - zapotrzebowań osób do roboty, a taki ich straszny brak, uważam, że Bóg wymaga od nas poświęcenia, pracy, umartwienia woli - złożenia w ofierze Bogu nawet pragnienia prędszego Go oglądania i podtrzymywania sił fizycznych. Różnimy się pod tym względem, szczerze mówiąc, upierasz się strasznie przy swoim zapatrywaniu, a raczej swojej idei dojścia do świętości i nawet nie czujesz, jak na tym punkcie odstępujesz od prostego, ślepego posłuszeństwa i plamisz piękno swej duszy. Chciałabym, abyś wybrała hasło: «Nie umierać, a cierpieć». Wśród naszej pracy zdrowie nam konieczne, musimy trochę dbać o naszego osiołka”.

* * *

Nadszedł czas, gdy „osiołek”, o którym wspominała Matka w liście do s. Władyczko, odmówił jej samej współpracy. Całe życie była słabego zdrowia. Swoich licznych i odważnych dzieł dokonywała jako osoba, która wciąż chorowała. Od 1925 przez trzy lata była tak chora, że nie była w stanie odprawić dziesięciodniowych rekolekcji, co zalecają Konstytucje Zgromadzenia. Dopiero rok 1928 r. przyniósł względną poprawę, a gdy po Komunii św. usłyszała wewnętrzny głos, aby niezwłocznie rozpoczęła rekolekcje, poddała się temu wewnętrznemu impulsowi bez wahania. Rekolekcje odprawiła także w marcu 1931 r., kilka miesięcy przed śmiercią. Na polecenie spowiednika ks. Bardy jeszcze raz opisała łaski, jakimi ją Bóg obdarzył. „Obecnie za największe łaski Boże uważam cierpienie tak moralne jak fizyczne, którymi dobroć Boża od dziecka, aż do obecnej chwili nie przestawała mnie nawiedzać” - zanotowała.

Ostatnie dni jej życia znane są z opisu s. Lucyny Nojszewskiej. Umierała matka Motylowska w domu Zgromadzenia przy ulicy Teresińskiej, otoczona zasmuconymi siostrami, które czuwały przy niej na zmianę.

„Śmierć jej była święta. Do ostatka przytomna, pamięci nie straciła, zdawała sobie ze wszystkiego sprawę. Posłuszna, uległa w chorobie wszystkim, co ją doglądali, robiła co kazali. Podnosili, przewracali na drugi bok, ciągłe pędzlowania, zastrzyki - nie skrzywiła się, nie niecierpliwiła, nie narzekała, choć mówiła, że ją boli. Ale to wola Boża. Tak być musi. Zwykle chorzy nie lubią, jak się zmieni pielęgniarkę, szczególnie na noc. Mateczka nigdy nie okazała niezadowolenia - która przyszła, tej się poddawała. Dziwiło to nas i budowało”.

Do pokoju Matki przychodziły siostry po błogosławieństwo. Gdy nastąpił gwałtowny atak kaszlu, spokojnie i przytomnie poleciła zapalić gromnicę.

S. Nojszewska wyznaje, że widok umierającej zrobił na niej tak przygnębiające wrażenie, że musiała wyjść z pokoju, żeby się wypłakać. Widać było, że koniec niebawem nastąpi...

Siostry zadzwoniły po spowiednika, o. Millera. Zakonnik odwiedził matkę, z którą kontakt był już niemożliwy i chciał wracać, ale zatrzymała go nieznajoma panna, która poprosiła o spowiedź. Trwała ona bardzo długo, ale gdyby nie to, kapłan wyszedłby wcześniej. I właśnie po skończeniu tej długiej spowiedzi dowiedział się, że nastąpiło gwałtowne pogorszenie, więc wrócił do Matki. „I zaraz, jakby tylko na niego czekała, zaczęła konać. Zbiegłyśmy się wszystkie. [...] Ojciec Miller odbył ceremonie przy śmierci. Zdaje się, że jeszcze powtarzała, bo się jeszcze lekko usta poruszały, a potem oddech coraz słabszy, coraz rzadszy - ustał, a potem jeszcze jedno silniejsze westchnienie - i skonała”.

Gdy jeszcze miała siły mówić, dzień przed śmiercią powiedziała: „Ja umieram. Wiele wam mówić już nie mogę. Wszystko, com chciała wam powiedzieć, jest napisane. Jeśli wszystko wiernie wypełnicie, zakon będzie trwał”. Po czym pobłogosławiła siostry.

Następnego dnia, 18 stycznia 1932 r. już nie żyła. Sługa sług odeszła do swojego Pana.

„Udzielając Komunii św. zatrzymał się przy mnie wielebny o. Honorat dopóki nie złożyłam ślubów w skróconej formie. Następnie wyrzekł: «A ja ci przyrzekam, jeżeli to wiernie zachowasz, żywot wieczny». Po czym podał mi Komunię św.” Kilkadziesiąt lat wcześniej w czasie składania ślubów wieczystych przez Eleonorę Motylowską charyzmatyczny zakonnik wypowiedział proroctwo. Teraz przyszedł czas spełnienia obietnicy.

* * *

Niewiele minut po jej śmierci przybył nuncjusz apostolski, abp Francesco Marmaggi, który chciał odwiedzić umierającą. Powiedział siostrom, że gdy tylko dowiedział się o tym, że Matka jest umierająca, prosił Ojca Świętego Piusa XI o błogosławieństwo. Niedługo potem poinformował o śmierci Założycielki i przełożonej generalnej Zgromadzenia Sług Jezusa. Z Rzymu nadeszły kondolencje od papieża, który poznał Matkę, gdy był wizytatorem apostolskim w odzyskującej niepodległość Polsce, bywał w domu sióstr na Sewerynowie i odprawiał Mszę św. w ich kaplicy.

Długi korowód sióstr, wychowanek, księży, przyjaciół, którzy chcieli pożegnać się z Matką, szedł do niewielkiego pokoju domu przy ul. Teresińskiej. Do katafalku przychodziły tłumy, Msze św. były bez przerwy sprawowane w kaplicy, która znajdowała się obok. „Matka ślicznie wyglądała po śmierci, zadowolenie malowało się na twarzy, spokój i uśmiech niebiański, jakby odcień wielkiej radości, że już ma na własność Tego, którego szukała na wszystkich drogach swego życia - «Pojęłam Go i nie opuszczę». Wiało od Niej jakimś niezwykłym szczęściem, majestatem, jakby była na godach Baranka. Nie można się było od tego widoku oderwać [...]. Czoło gładziutkie, bez żadnej zmarszczki, jakby przez całe życie nie potrzebowało nigdy się zachmurzyć, zmarszczyć, zasępić. Cechowało Ją dostojeństwo niezwykłe. Widać było, że to nie zwyczajna, przeciętna postać, ale Matka Generalna, Założycielka, Fundatorka wielkiego dzieła Bożego. Odchodzi - bo już wykonała wolę Bożą do ostatka. «Oto puszczasz, panie, służebnicę Twoją w pokoju»” - pisała wzruszona siostra.
Początkowo zamierzano, by Msza żałobna została odprawiona w domowej kaplicy, ale ks. bp Gall „obdarzony zmysłem praktycznym, spostrzegawczym, od razu zrozumiał, że taki pogrzeb to nie na kaplicę”. Po krótkich naradach bp połowy podjął decyzję - „Wezmę Matkę do siebie, do garnizonowego kościoła na Długą. Do Królowej Korony Polskiej”.

Nastąpiło uroczyste wyprowadzenie zwłok do kościoła. W kondukcie żałobnym, który przeszedł ul. Belwederską, Al. Ujazdowskimi, Nowym Światem, Krakowskim Przedmieściem i Długą szedł bp Gall w asyście dziewięciu księży.

O 9 rano 22 stycznia w wypełnionej po brzegi świątyni bp Gall, wielki przyjaciel i ojciec Zgromadzenia, odprawił Mszę pontyfikalną. Przed reformą liturgiczną Soboru Watykańskiego II nie było możliwości odprawiania Mszy św. w koncelebrze, dlatego zaprzyjaźnieni ze Zgromadzeniem księża odprawiali Eucharystię w intencji Matki w innych terminach, ale w kościele było ich około setki.

Po Mszy ruszył kondukt żałobny - dzieci z trzech zakładów, prowadzonych przez Sługi Jezusa, księża diecezjalni i ojcowie kapucyni, siostry i służące. Matka została pochowana w grobie rodzinnym na Powązkach - jak na prawdziwą warszawiankę przystało.

W świadomości sióstr pobrzmiewało pocieszenia o. Millera: „Nie płaczcie, bo macie Orędowniczkę w Niebie. Matka wasza umarła jak święta. Całe życie spędziła na służbie Bogu i teraz poszła na gody”.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz