„Gdy się uspokoiło w kraju droga moja mama pomyślała o nauce dla mnie”. A ponieważ Leonia (tak również mówili do niej jej najbliżsi) była wątłego zdrowia i ciągle chorowała, nie została wysłana do szkoły, a uczyła się w domu. W swych zapiskach z prostotą wyznaje, że nie miała wielkiego talentu do nauki, za to była pracowita i sumienna, więc brak zdolności nadrabiała pracowitością i nawet po nocach ślęczała nad książkami, żeby odrobić zadania. Efekty tych wysiłków były zawsze znakomite - nauczycielki bardzo chwaliły ją za pilność, a dziewczynka uczyła się z przyjemnością.
Młodość daje przywilej zapominania o smutkach, dlatego jak każde dziecko Leonia bawiła się, a że miała naturę ognistą i popędliwą, nieraz nie znała umiaru w realizacji nawet najbardziej ryzykownych pomysłów. Przestawała ciągle z chłopakami, nie tylko z braćmi, ale także kuzynami, którzy często bywali w gościnnym domu Motylowskich, co z pewnością wpływało na styl jej zabaw. Nie dość, że wymyślała różne psoty, jeszcze wiodła w nich prym i „gdyby Bóg nie czuwał nad swoim biednym stworzeniem przynajmniej byłabym uległa kalectwu” - wyznała we wspomnieniach. I żeby nie być gołosłowna, opowiada jedną z licznych historii, która ilustruje jej niewyczerpaną inwencję. Któregoś dnia zaproponowała chłopcom wyścig w spuszczaniu się po poręczy klatki schodowej. Kilka razy się udało, aż spadła przez poręcz pierwszego piętra, odbiła o przeciwległą ścianę i wylądowała na żelazie do wycierania butów z błota, rozcinając sobie boleśnie czoło. Przerażeni chłopcy rozpierzchli się, a lekarz, który został w końcu wezwany, powiedział, że trzeba Bogu dziękować, że wszystko tylko tak się skończyło, bo gdyby spadła na głowę, nastąpiłaby natychmiastowa śmierć.
* * *
Ta ognista natura ujawniła się także w jej relacjach z Bogiem. Jej matka była bardzo pobożna, więc zabierała dzieci do kościoła, najczęściej do parafialnego pw. Nawiedzenia Najświętszej Maryi Panny na wiślanej skarpie na Nowym Mieście. Chłopcy nudzili się w kościele, dlatego bardzo niechętnie szli na nabożeństwa. Nie inaczej było z ich siostrą, która długie godziny spędzała „ziewając, kręcąc się i pragnąc jak najprędzej wrócić do zabaw dziecinnych”. Była więc jak większość dzieci w jej wieku, które wolały się bawić niż tkwić w półmroku w bezruchu. Jednak zmiany zaczęły zachodzić w niej wcześnie - gdy miała osiem lat w święto Matki Bożej Różańcowej poszła z matką do kościoła dominikanów na 40- godzinne nabożeństwo. Jak zwykle zaczęła się nudzić, ale w czasie Mszy poczuła „silny i słodki pociąg do modlitwy”. Czas nagle przyspieszył, a do domu wróciła szczęśliwa.
Od tego czasu sama chciała jak najdłużej bywać w kościele. „Lubiłam uklęknąć przed balustradą i wpatrywać się w monstrancję, gdzie Pan Jezus przedstawiał mi się jako Król przyjmujący hołdy i prośby swych poddanych. Wówczas już czułam się dziwnie pociągana przez Matkę Najświętszą do ukochania Pana Jezusa”. W odczuciu małej dziewczynki Jezus był monarchą, godnym hołdów i czci. Już od wczesnego dzieciństwa intuicja podpowiadała jej, że jest Osobą, która ją kocha.
Czytała też chętnie żywoty świętych, szczególnie męczenników. „Czytając męczeństwa pierwszych wieków chrześcijan płakałam serdecznie, a w sercu obudził się lęk, że nigdy nie potrafiłabym wytrzymać podobnych męczarni, a stąd rodził się smutek w duszy, że nie kocham Boga jak oni”.
Wielki Tydzień stał się od momentu tego przeżycia „najmilszym czasem całego roku”. Prawdopodobnie z powodu odkrycia, jakiego dokonała w wieku ośmiu lat, z wielką niecierpliwością czekała na przyjęcie Pierwszej Komunii św. Gdy miała skończonych dziesięć lat matka powierzyła jej przygotowanie do przyjęcia sakramentu Pannom Sakramentkom, których klasztor do dziś znajduje się na Nowym Mieście. Dziewczynka uczyła się katechizmu z gorliwością, a w dniu wyznaczonym na spowiedź była już tak niecierpliwa, że w konfesjonale od razu zapytała księdza, czy będzie mogła przystąpić do Komunii św. Rozbawiony ksiądz poprosił ją, żeby najpierw się wyspowiadała. A gdy otrzymała pozwolenie na przystąpienie do sakramentu była tak szczęśliwa, że po powrocie do domu skakała jak dziecko, którym przecież była, więc pani Motylowska nabrała podejrzeń, że być może radość córki wynika z białej sukienki z welonem, która była przygotowana na uroczystość. Ale nie o sukienkę chodziło.
„Ubrała mnie Antolka w białą sukienkę, welon i wianek. Przejęta ważnością upragnionej chwili nie myślałam o niczym, tylko o szczęściu przyjęcia Pana Jezusa. Klęczący wysłuchałam Mszę św. i ani się spostrzegłam, gdy zadzwoniono na «Baranek Boży». Wówczas szczęście nieznane wypełniło moje serce i musiało odbić się na zewnątrz, gdyż jedna z pań przygotowujących nas zbliżyła się do mnie i powiedziała: «Szczęśliwe dziecko, pomódl się za moją siostrę, która za mąż wychodzi». Po Komunii św. nie traciła mnie z oczu, a spostrzegłszy niezwykłą bladość pochodzącą z przejęcia i szczęścia, przelękła się, że zemdleję i przyniosła mi wina. Często ludzie nie pojmują, co sprawia Pan Jezus w sercach ludzkich”.
Tydzień później Eleonora otrzymała sakrament bierzmowania. Przed przyjęciem sakramentu poprosiła spowiednika, do którego zaprowadziła ją Antolka, o pozwolenie częstszego przyjmowania Komunii św. Zdziwiony ksiądz musiał sprawdzić, czy jego młoda penitentka nie jest pod wpływem starszej dziewczyny. Widocznie Eleonora go przekonała. Najprawdopodobniej kapłan uznał, że rzeczywiście chodziło jej o „szczęście niezmienne, o samego Pana Boga”. Zaś Antolka wytłumaczyła dziewczynce, że codzienna Komunia św. musi łączyć się ze stałą pracą nad sobą. Z wolna narastało też w niej pragnienie całkowitego oddania Bogu swojego życia. Ale spowiednicy, którzy dobrze znali jej sytuację rodzinną, odradzali jej ten krok. Widocznie uznali, że w przyszłości będzie jedynym oparciem dla swej matki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz