Warszawa miała także swoje ciemne oblicze, dzielnice biedy, mieszkańców, którzy musieli pracować ponad siły za nędzne wynagrodzenie, gnieżdżących się w suterenach i strychach zaniedbanych przedmieść. Analfabetów, ludzi pozbawionych jakiejkolwiek formacji intelektualnej i religijnej. Ich losy opisywali wrażliwi pisarze i społecznicy, o nich upomnieli się socjaliści, zbuntowani przeciw wyzyskowi i porządkowi klasowemu.
Ten ubogi, pozbawiony nadziei, brzydki świat miał się stać w pewnej chwili światem Eleonory Motylowskiej. Na razie działa! na nią uwodzicielski urok Warszawy, szczególnie w okresie, gdy zastanawiała się nad wyborem drogi życiowej. Paradoksalnie życie światowe zaczęła prowadzić z posłuszeństwa spowiednikowi. Przyjaciel rodziny, ks. Wierzejski, gdy wyznała mu, że marzy o powołaniu zakonnym, zaczął ją odwodzić od takiego pomysłu na życie. Ponieważ sam był kiedyś zakonnikiem - należał do Zakonu Pijarów, z którego wystąpił - potrafił w przekonujący sposób wskazać trudności życia zakonnego i przestrzec przed jego idealizacją. To on polecił pobożnej pannie, by bywała w towarzystwie, brała udział w zabawach, chodziła do teatru.
Zbiegło się to ze zmianą w stosunku do religii, jaka niespodziewanie zaszła w pobożnej dotychczas pani Motylowskiej. A była to zmiana diametralna. Pani Izabela zraziła się do jakiegoś spowiednika i zaprzestała praktyk religijnych, a pod pretekstem troski o zdrowie zaczęła utrudniać swojej córce chodzenie na Mszę św. i przystępowanie do Komunii. Do tego doszła ingerencja „nieproszonych opiekunów”, którzy przekonali łatwo ulegającą wpływom matkę, że chodzenie do kościoła wyniszcza zdrowie Eleonory, że spowiednik, długoletni przyjaciel rodziny ks. Siewierski, namawia ją do wstąpienia do klasztoru, że taka dewocja jest szkodliwa i groźna. Nie po raz pierwszy pani Motylowska uległa perswazjom - zakazała więc jedynaczce spowiadania się u ks. Siewierskiego, co było dla niej poważnym ciosem, gdyż „w trudnych warunkach życiowych potrzebowałam doświadczonej rady, którą zawsze znajdowałam u spowiednika”.
Eleonora miała wówczas szesnaście lat i po raz pierwszy w życiu była zdecydowana sprzeciwić się matce. „Jedyną moją pociechą była modlitwa. Dźwignią - Komunia św. i to wszystko chciano mi odebrać. Czułam całą niesprawiedliwość zakazu. Wszystko burzyło się we mnie i daleka byłam od jego wykonania”. Ale ks. Siewierski był odmiennego zdania. Powiedział dziewczynie, że ma słuchać matki i ostrzegł ją, że nawet jeśli do niego przyjdzie, z pewnością jej nie wyspowiada. Polecił jej modlić się o innego spowiednika. I zaprzestał odwiedzać gościnny dotychczas dom starych przyjaciół.
Dla Eleonory było to nadzwyczaj trudne. Po raz pierwszy, ale jak się później okazało - nie ostatni - posłuchała spowiednika. W późniejszym życiu będzie to robić bezwarunkowo - ślepo słuchała swoich spowiedników, a także przełożonych w Kościele, choć miała opory, odmienne zdanie, choć bardzo bolało.
Po tej „antyreligijnej” burzy domowej młoda panna zaczęła spowiadać się u wikarego z parafialnego kościoła Panny Maryi, ks. Dzieniakowskiego, który „zajął się moją duszą gorliwie i dopomagał mi do postępu w cnotach”. Zgodził się, żeby przychodziła do spowiedzi co tydzień i pozwolił jej codziennie przystępować do Komunii św.
Wyczerpana przeżyciami Eleonora po raz kolejny zachorowała na zapalenie płuc. Lekarz zalecił jej pobyt na wsi. Bratowa zaprosiła ją do leżącej w guberni płockiej posiadłości swojej stryjenki. Obie kobiety miały tam spędzić kilka tygodni.
* * *
„Tutaj zaczyna się najsmutniejszy okres mojego życia” - wyznaje Eleonora Motylowska. Jej wyrzuty sumienia mogą wydać się niezrozumiałe - młoda dziewczyna nie zrobiła nic złego czy godnego potępienia w ciągu kilku kolejnych lat. Poddała się jedynie urokowi światowego życia, które rozkwitało w letnich miesiącach po licznych dworach i domach wynajmowanych na wakacje. „Otoczona dostatkiem, zachęcona do zabaw wszelkiego rodzaju, uległam ponętom świata - pisze ze skruchą w autobiografii. - Codziennie zjeżdżali się młodzi ludzie, urządzali majówki, a wieczorami ulubioną zabawę stanowiły tańce”. Lekarz zabronił Eleonorze tej rozrywki, przedstawiając jej obrazowo, że w jej wypadku taniec to jakby wyrzucanie pieniędzy z kieszeni, ale otoczenie szybko przekonało ją, żeby nie przejmowała się zakazem. Szesnastoletnia dziewczyna uległa sielankowej atmosferze, zapomniała o rodzinnych kłopotach i „łatwo uległam wpływom schlebiającym naturze zepsutej”. Wprawdzie panna Motylowska nie była pięknością, ale miała miłe usposobienie, którym potrafiła zjednywać sobie ludzi, więc zapewne podobała się młodym ludziom, spędzającym wakacje u państwa Gra- lewskich. Nie bez znaczenia był fakt, że była też panną posażną, co zawsze było brane pod'uwagę w tamtych czasach i było poważnym atutem na giełdzie małżeńskiej.
Dziewczyną szczególnie zainteresował się brat stryjeczny jej bratowej. „Gdzie tylko się obróciłam, zawsze go znalazłam przy sobie. Wyświadczał mi rozmaite grzeczności, tańczył tylko ze mną. Wkrótce wszyscy zauważyli zajęcie się mną. Żartując, ułatwiali nam sam na sam, byśmy swobodnie rozmawiać mogli. [...] Jeździliśmy na wizyty, z zabawy na zabawę i tak przeszły 2 miesiące pobytu na wsi”.
Na wsi wypoczęła, wróciły jej siły. Ale czuła wewnętrzny niepokój i niesmak - kościół był daleko od domu, stryjostwo bratowej nie odznaczało się wielką pobożnością, a młoda panna „krępując się względami ludzkimi i obawiając szyderstwa” nie śmiała nikomu wspomnieć, że chce być na niedzielnej Mszy św.
Znajomość zawarta z młodym kawalerem była kontynuowana dzięki kuzynce bratowej, Jadwidze Rudowskiej, która, pragnąc uczyć się w konserwatorium, zamieszkała u Mo- tylowskich na Freta. Eleonora szybko zachęciła nową znajomą do stałych praktyk religijnych. Od tej pory codziennie przystępowały do Komunii św., a żeby ukryć ten fakt przed matką, oddawały biednym swoje śniadania, aby zachować obowiązujący wówczas od północy post eucharystyczny.
W rewanżu panna Rudowska po zakończeniu roku szkolnego zaprosiła gościnnych gospodarzy do majątku rodziców. I znowu atmosfera była czarująca, gospodarze bardzo mili i po „staropolsku gościnni”, była muzyka i tańce i ciągłe rozrywki. I znów pojawił się młody pan Gralewski, który stał się codziennym gościem we dworze i szukał towarzystwa panny Eleonory. „Wreszcie jednego wieczora, gdyśmy sami pozostali, oświadczył się, prosząc usilnie, bym nie odmawiała mu ręki”. A młoda panna, choć przeczuwała, że wszystko zmierza w takim właśnie kierunku, była zaskoczona i poczuła, że nie jest przygotowana do tej rozstrzygającej rozmowy. „Odrzekłam, że muszę się namyśleć przed daniem żądanej odpowiedzi”.
Swoje postępowanie po latach tłumaczyła tym, że była pozbawiona Komunii św., słodyczy obcowania z Bogiem na modlitwie, że była pozostawiona własnej słabości, więc zapomniała o pragnieniu całkowitego poświęcenia się Bogu. Z opisu, jaki zostawiła, płynie wniosek, że najprawdopodobniej nie była bardzo zakochana w kandydacie na męża. Ale „świat zaczął się uśmiechać i nęcić do siebie”. Wreszcie „nasuwały się myśli, że przeznaczeniem kobiety jest zamęście”.
* * *
W zapiskach autobiograficznych wyznaje, że nie była obojętna na okazaną jej miłość. Najpierw radziła się przyjaciółki i jej matki, które zapewniły, że kawaler jest starannie wychowany i że będą szczęśliwi. „A że w grę weszło i moje uczucie, dałam odpowiedź przychylną, zastrzegając jednak, że mama ostatecznie decydować będzie. O wszystkim zaraz ją zawiadomiłam”.
Nadszedł czas snucia wspólnych planów na przyszłość, radosnego spędzania czasu we dwoje. Narzeczeni odwiedzili panią Gralewską, która mieszkała po sąsiedzku. Przyszła teściowa była bardzo serdeczna, szczęśliwa, że kobieta, z którą ożeni się jej syn, jest głęboko wierząca. Ostrzegła ją jednak lojalnie: jest jedynakiem i oczkiem w głowie matki. I nie uchroniła go przed egoizmem. Ale ponieważ ma zaledwie dwadzieścia trzy lata, syn powinien się zmienić pod wpływem młodej żony.
Dla Eleonory był to pierwszy sygnał ostrzegawczy. Na razie został przez nią słabo słyszany, ale niebawem otrzymała kolejne. Wyjeżdżając od matki narzeczonego powiedziała mu, że ma obowiązek pozostać przy chorej matce. Narzeczony posłuchał, ale we dworze, w którym gościła Eleonora, zjawił się zaledwie dwa dni później. „Pomyślałam, że w podobnej chwili opuścić matkę oznaczało człowieka bez serca, egoistę, szukającego swojej przyjemności. Wkrótce zatarło się przykre wrażenie i dawna serdeczność powróciła”.
Po powrocie do Warszawy wątpliwości się nasiliły. Jej spowiednik był zasmucony projektami małżeńskimi, ale bardzo ważna była opinia matki. Kandydat do ręki jedynaczki nie zrobił na pani Motylowskiej dobrego wrażenia. Uważała, że jest za młody, niepokoił ją też brak wykształcenia i odpowiedniego stanowiska przyszłego zięcia. Poparł ją kuzyn, z którego zdaniem Eleonora bardzo się liczyła. „Spowiednik mój poznawszy narzeczonego powiedział mi krótko: «Szkoda cię dla takiego człowieka, nie wart ciebie i nie będziesz z nim szczęśliwą»”.
Młoda dziewczyna zaczęła rozważać wszystkie argumenty „za” i „przeciw”. Miała wyrzuty sumienia, marzyła przecież o powołaniu zakonnym. Czuła, że robi coś niewłaściwego. Straciła spokój. Targały nią zmienne nastroje - raz wydawało jej się, że kocha narzeczonego, to znów ogarniały ją wątpliwości i lęki.
Ostatecznie stryj bratowej przekonał Władysława i Tadeusza, że młody Gralewski to dobra partia. Poparł ich ks. Wierzejski, wieloletni przyjaciel rodziny. Tylko spowiednik nie zmienił zdania. Zaręczyny odbyły się mimo wątpliwości, ks. Wierzejski pobłogosławił pierścionki. Pani Motylowska tym razem wykazała się zmysłem praktycznym - postawiła narzeczonemu córki warunek, że dopóki nie wydzierżawi lub nie kupi majątku, ślub się nie odbędzie. Eleonora zaś zastrzegła, że majątek musi znajdować się blisko kościoła, gdyż nie ma zamiaru rezygnować z codziennej Mszy i Komunii św. Narzeczony przyjął warunki. Ustalono wysokość posagu na 10 tys. rubli.
Młodzieniec wyjechał, pisał listy. Zaczął jednak nalegać, żeby Eleonora przestała codziennie przystępować do Komunii św. Okazało się przy tym, że odziedziczony kapitał Motylowskich został już mocno uszczuplony. Bracia, którzy potrzebowali gotówki, nalegali w tej sytuacji na sprzedaż domu przy Freta.
Młoda kobieta czuła coraz większy niepokój wewnętrzny. Toczyła ciężką wewnętrzna walkę. W końcu musiała wyznaczyć dzień ślubu. Bez wahania wskazała na 15 sierpnia 1874 r. z powodu wielkiego nabożeństwa do Najświętszej Maryi Panny.
Jej narzeczony odczuł, że zaszła w niej jakaś trudna do określenia zmiana. Pod koniec roku miał przyjechać do Warszawy. W dniu, w którym miał złożyć wizytę, panna uciekła rano z domu do kościoła. Długo się modliła, przedstawiała Panu Jezusowi swoje wątpliwości i niepokoje, stan duszy, czuła też narastający wstręt do narzeczonego i błagała Boga o jakąś wskazówkę. Czas upływał niepostrzeżenie i była zdziwiona, że zrobiło się tak późno. W domu zastała obrażonego młodzieńca, który szybko się pożegnał. A Eleonora okazała mu obojętność.
W wigilię Bożego Narodzenia miała już wewnętrzną pewność, że zbliża się chwila ich zerwania. Jak zwykle poszła rano do kościoła, wyspowiadała się, znowu prosiła Boga, żeby pokierował jej życiem. Była sama, więc pozwoliła sobie na płacz. Nagle usłyszała „słodko wymówione kilkakrotnie swoje imię”. Rozejrzała się sądząc, że ktoś ją woła. Jej zdziwienie było ogromne, gdy zobaczyła, że w kościele nikogo nie ma. Wątpliwości ustąpiły w ułamku sekundy. „Ogarnęło mnie pragnienie modlitwy. Wówczas uciszyło się wszystko: spokój wstąpił do mojego serca, radość wielka i dziwne przeświadczenie, że Matka Najśw. przyszła mi z pomocą w moim utrapieniu i smutku. Wzmocniona i uspokojona, jakby całkowicie przemieniona, powróciłam do domu i powiedziałam mamie, że małżeństwo moje nie dojdzie do skutku”.
O tym, że decyzja jest słuszna, utwierdziła się po otrzymaniu listu z wymówkami od narzeczonego oraz po rozmowie z bratową, która powtórzyła jego słowa - że nie pozwoli przyszłej żonie codziennie przystępować do Komunii św., nigdy też młoda para nie zamieszka z panią Motylowską. Eleonora bezzwłocznie odesłała pierścionek. Po tym doświadczeniu odrzucała wszelkie kolejne propozycje małżeństwa.
Pani Motylowską, widząc że zakazy, dotyczące życia religijnego córki są nieskuteczne, pozwoliła jej wrócić do poprzedniego spowiednika. Ks. Siewierski znowu spowiadał Eleonorę i ponowił wizyty w domu Motylowskich.
Sprzedaż domu nie rozwiązała kłopotów finansowych rodziny. Bracia niezwłocznie wyciągnęli ręce po gotówkę - Władysław, by topić ją w nieudanych interesach i żyć ponad stan, Tadeusz, by wieść hulaszcze życie. Wszyscy odetchnęli, gdy na rok wyprowadził się z domu. Matka i córka przeniosły się do domu braterstwa, w którym mieścił się też sklep - dla Władysława była to idealna okazja, by postawić kogoś z członków rodziny za ladą, a samemu chodzić do teatru i cyrku. Na dodatek zaczął się upijać. Widmo ruiny majątkowej wciąż stawało przed oczami Eleonory.
Na domiar złego zmarła ukochana Andzia. Spadła z krzesła robiąc porządki w domu. Gdy zobaczyła zapłakaną Eleonorę, wygłosiła proroctwo: „Nie płacz nade mną, ale nad sobą i biedną mamą, bo Tadzio doprowadzi was do ostateczności”.
Eleonora nadal marzyła o życiu zakonnym. Ks. Siewierski ze stanowczością nie znoszącą sprzeciwu twierdził, że wyraźną wolą Bożą jest, by pielęgnowała matkę i czuwała nad jej przyszłością. I nalegał, żeby nie stroniła od towarzystwa i zabaw.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz